czwartek, 28 września 2017

Yodok III – The Mountain Of Radiance, of course! *)


Gitara elektryczna, przystawki, przetworniki dźwięku - po lewej stronie sceny, patrząc z perspektywy odbiorcy. Tuba i flugabone (instrument dęty, coś pomiędzy tubą a trąbką) podłączone do amplifikatorów wielkiej mocy, po prawej. Na samym środku, pełnowymiarowy zestaw perkusyjny. Niech taki obraz stanie Wam przed oczami. Być może pomocne okażą się fotografie.

Gitarzysta nazywa się Dirk Serries i na ogół siedzi na krześle, mając swój iskrzący prądem instrument strunowy rozłożony na kolanach. Tubista, to Kristoffer Lo. W trakcie koncertu na ogół klęczy. Obok leży wielka tuba, która jest dramatycznie okablowana. Muzyk dmie w nią właśnie w pozycji na kolanach i manipuluje potencjometrami. Perkusista - Tomas Järmyr zasiada za zestawem bębnów i talerzy. W jego przypadku trudno o inną pozycję.

Formacja zwie się zaś Yodok III. Odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat ta rzymska trójka w nazwie, a także dwa słowa o samych muzykach, odnajdziecie w tekście opublikowanym na Trybunie nie dalej, jak cztery tygodnie temu. Tekst dość szczegółowo opisał wówczas katalog sublabelu Tonefloat Records - A New Wave Of Jazz, zaś rozdział poświęcony grupie nosił tytuł Let’s rock and go dark. Droga na skróty dla leniwych jest tutaj (look here!)

Ze strony Pana Redaktora padła wówczas obietnica bliższego przejrzenia się dwóm najnowszym płytom Yodok III, które dostępne są światu od roku ubiegłego. Dziś obietnica ta zostaje spełniona.





Legion Of Radiance - Live At Dokkhuset

Koncert w Dokkhuset (Trondheim, Norwegia), 15 maja 2015. Jeden track o długości 68 minut. Dostarcza Consouling Sounds (CD, 2016).

W mroku, od właściwej strony ciszy, zaczyna się ta opowieść, jak każda zresztą, gdy odpowiedzialnymi za efekt końcowy są muzycy Yodok III. Pierwszy dźwięk, to być może szelest szczoteczek perkusyjnych, może to delikatne skwierczenie wzmacniacza tuby. Gitara na razie na bardzo dalekim planie, zbliża się, warząc każdy swój krok. Pierwsze mikrodrony tuby. Wciąż intensywnie nadstawiamy uszu, by cokolwiek dobyć z otchłani tej groźnej ciszy. Mechaniczny rezonans. Gitara nadal w oddali, rytmiczne szmery perkusyjne. Tomy i werble rozmawiają ze sobą szeptem i knują intrygi. Z kajetu recenzenta: na tle poprzednich nagrań Yodok III, instrumenty są bardziej separatywnie umieszczone w przestrzeni fonicznej i nie lepią się w jeden wielodźwięk. Ale i tak, nawet wyjątkowy zaangażowany słuchacz może mieć problemy z precyzyjnym diagnozowaniem źródeł dźwięku. Lo bezwzględni czyni cuda, przepuszczając dęte pasaże przez kilometrowe zwoje kabli, Järmyr przypomina zaś perkusyjną pozytywkę. Upływa 9 minuta, a muzyka wciąż pozostaje niezwykle cicha. Proces narastania dźwięku bywa żmudny, pracochłonny, ale realizowany jest przez muzyków z iście nordycką precyzją. Kolejne jego etapy kontrapunktowane są przez perkusistę, który funkcjonuje na ekstremalnym pogłosie. Złowieszczo pomrukuje i stawia stopy, robiąc bruzdy w podłodze. Okolice 17 minuty – obecność perkusji w zwoju improwizacji jest już akustycznie namacalna. Tak, definitywnie gra żywe dźwięki! Dwa dronowe źródła dźwięku, na przeciwległych flankach, przeczą jednak realności tej sytuacji scenicznej. 20 minuta – dron gitarowy narasta, jest już na krzywej wznoszącej, tuba kontratakuje, w tle zaś upiorna pozytywka, która trwa niczym niekończący się koncert AMM. Järmyr stawia coraz silniejsze akcenty (stopa!), a my, niezłomni odbiorcy tego muzycznego szaleństwa, atakowani jesteśmy dwoma gęstym zwojami melodii (Serries z lewej, Lo z prawej), repetowanymi z uporem godnym lepszej sprawy. To narracja, która kipi namiętnościami i emocjami każdej serii Twin Peaks, która ma twarz wszystkich wartościowych kochanek, jakie mieliście czelność stracić w swym zbyt długim życiu.




W 25 minucie okazuje się, że tuba, tudzież flugabone potrafią zmysłowo pohałasować. Perkusja jest już tak silnie rozgrzana, że iskry lecą, to w prawo, to w lewo. Gitara buduje zaś foniczny kosmos i wyjątkowo dobrze jej idzie. 30 minuta, to już stan pełnego wrzenia. Dźwięki bulgoczą, płyną, eskalują się. Pogłos sprawia jednak, iż ich industrialny ciężar ma metafizyczną wręcz lekkość, ledwie muska nam bębenki uszne. Po kolejnych pięciu minutach czeka nas delikatne wybrzmienie, narracja spowalnia, a na placu boju zostaje tuba i jej upiorna, ale czysta melodia, powtarzana w nieskończoność. Oczyszczająca moc melodii! Reszta milczy, dyszy, łapie oddech po ustaniu hałasu. A w tle buduje się już nowa narracja. 37 minuta zwiastuje nowy świt! Mocny dron tuby stawia nas do pionu. Na nim wznoszony jest blok skalny nowej improwizacji. Powraca pozytywka (może to sekwenser?), a gitara buduje separatywny dron. Perkusja czeka na przebieg wypadków, ociera pot z czoła. Ta nowa opowieść jest bardziej zadziorna, nawet agresywna fonicznie i początkowo całkowicie wyzbyta melodii. Stopa znaczy teren i porządkuje wydarzenia na scenie. Po 45 minucie rodzą się jednak nowe zarysy melodii, które nakładają się na siebie, jak plastry miodu, a rzeczona stopa dba o poziom cukru (jesteśmy na powrót w dużym już hałasie!). Konwulsyjny drumming pnie się środkiem i rozdziela akustycznie, samoeskalujące się porcje melodii na flankach. Wszyscy pniemy się już po drabinie intensywnie narastających dźwięków! Mija godzina koncertu, a szczyt jest już bliski. Järmyr ma w rękach lejce i gotów jest użyć bata! Noise for ever! Muzycy są wyjątkowo konsekwentni i na pewno zrealizują plan tego wieczoru w 100%! Finał, to już prawdziwa eksplozja bębenków usznych, w idealnej symbiozie z egzystencjalnym oczyszczeniem! Noise makes perfect! Jeszcze tylko orgazm, a potem już same oklaski.




The Mountain Of Void - Live At Roadburn 2016

Koncert w ramach Roadburn Festival 2016 (Tilburg, Holandia). Dokładna data nieznana. Jeden track (CD) lub dwa traki (LP). Około 47 minut. Dostępny dzięki Tonefloat Records (2016).

Part One. Intensywnie, hałaśliwie, wielodźwiękowo od pierwszego oddechu – dość nietypowo, jak na kanony Yodok III. Sprzężenia i interakcje na flankach. Perkusja aktywna od startu, drumminguje niezwykle szeroko w przestrzeni fonicznej koncertu. Gitara i tuba posadowione jakby bliżej siebie. Już po paru chwilach odnotowujemy incydent na kształt solówki na bębnach! Czynionej, dodajmy, na tle połyskujących smołą, wyważonych dronów gitary i tuby. Ta ostatnia emituje środkiem, ma matowe, wręcz elektryczne brzmienie. Narracja toczy się szybko, jakby dotychczasowy Yodok III odtwarzany był na 45 obrotów (słuchamy wersji winylowej, zatem skojarzenie jakże zasadne). Oczywiście sama narracja, tradycyjnie narasta i gęstnieje, ale ów proces nie jest chyba równie spektakularny, jak choćby na płycie wcześniej omówionej. W podstrefach akustycznych, pojawiają się drobne zarysy melodii, ale wszystko odbywa się pod pręgierzem aktywnej pracy perkusyjnej. Muzycy zdają się być mniej cierpliwi, eskalują w pośpiechu, są bardziej pobudzeni, a adrenalina buzuje w ich żyłach. Czyżby gotyccy wyznawcy dark-ambientu trafili na death-metalowy festiwal? 16-17 minuta – improwizacja nabiera rozpędu i popada w energetyczny galop. Wybrzmienie przychodzi dość szybko, niespodziewanie, ale jest tłuste, wielopłaszczyznowe, otwarte stylistycznie, pełne uroczych znaków zapytania.




Part Two. Wyłaniamy się z mgławicy ambientu, zapewne powracamy do stanu na koniec pierwszej strony czarnego krążka. Tym razem dźwięki wyłaniają się z otchłani piekielnej dużo spokojniej, w estetyce bardziej typowej dla tych trzech muzyków, w tej konfiguracji personalnej. Zwinna perkusja, płynna, stabilna fonicznie gitara, eksplodujący, mutowany, ale czysty dźwięk tuby. Cool silent non-anarchy ambient! Pięknie płyniemy, co za widoki! Tuba realizuje urocze pasaże w wysokim rejestrze. Po 15 minucie pierwsza próba niezobowiązującej eskalacji. Napęd daje Tomas, Dirk i Kristoffer zdają się być odrobinę oporni na wiedzę. Ale systematyczna praca procentuje – muzycy spinają się perfekcyjnie. I znów, na finał, wcale nie skromna galopada. Doom more than dark ambient metal! Intrygujące sprzężenia na gryfie gitary, tłumienie emocji przy skomlącej i gasnącej tubie. Szybkie wybrzmienie i … burza oklasków, jak na prawdziwym rockowym koncercie!



 *) ang. Góra blasku

wtorek, 26 września 2017

John Butcher! – The Last Dream of Raw Nightingale! *)


Jak wskazuje statystyka, brytyjski saksofonista John Butcher był już gościem Trybuny trzynastokrotnie. Tu drobne przypomnienie look at this!

Bez zbędnych zatem wstępów, proponuję uważny odsłuch trzech nowych lub stosunkowych nowych płyt tego muzyka. Ta muzyczna przygoda będzie tym ciekawsza, iż każde z wydawnictw zaprezentuje Johna w trochę innej konwencji gatunkowej. Zaczniemy niechybnie freejazzowo, potem zatopimy się we współczesnej kameralistyce, by opowieść zwieńczyć konstruktywnym free improv.




The Last Dream

Trudno wyobrazić sobie lepszy początek dla dzisiejszej opowieści. John Butcher w szponach sekcji rytmicznej, która wyniesie na wyżyny każdego saksofonistę. Tym bardziej tak wybitnego, jak nasz bohater. John Edwards na kontrabasie i Mark Sanders na perkusji! Muzycy zwarli swoje szeregi w listopadzie ubiegłego roku, w miejscu zwanym The Fish Factory (Willesden, Zjednoczone Królestwo). Nic nie wskazuje na to, iż spotkanie odbyło się z udziałem publiczności. Efekt fonograficzny dostarcza Relative Pitch Records, a krążek zwie się Last Dream Of The Morning (2017). Pięć improwizacji, czas trwania 52 minuty. Zaglądamy do środka.

Wstęp do pierwszej opowieści niczym nie zaskakuje. Tremola Butchera na tenorze, twarda, gęsta, istotnie dynamiczna sekcja rytmiczna, delikatnie oparta na wybuchowym smyczku. Muzycy nie gonią się wzajemnie, z rozwagą stawiają każdy krok, albowiem do ostatniego pociągu powrotnego jeszcze daleko. Są wielowymiarowi, pełni improwizacyjnego pomyślunku. Narracja wszakże aż kipi z nadmiaru dźwięków. Pierwsze, jakże zmysłowe wyciszenie proponują już w piątej minucie. Na moment robią się jednak groźni akustycznie (niemal industrialni!). Eskalują się równie szybko, jak przed momentem osiągnęli stan wzmożonego skupienia. A zatem drugi odcinek -  cisza, konsternacja, wewnętrzne tarcia, rodzaj specyficznego inside music. Gęsty sos, tłuste obcierki w ślimaczym tempie. Smyk na gryfie kontrabasu, zanurzony w głębi piekielnej, tyczy szlak kolejnej eskapady. Butcher jakby grał jedynie na ustniku - wysokie, ptasie zaśpiewy. Na finał galopada, bo z taką sekcją nie można inaczej. Trzecia, najdłuższa piosenka – mimo braku niespodzianek muzyka wbija w fotel nawet najbardziej wytrawnego słuchacza. Muzycy znają się jak łyse konie (choć po prawdzie, w takim trio grają bodaj pierwszy raz!), zatem każdy pomysł skutecznie wprowadzają w stan realizacji. Zmiany tempa, metod frazowania, stylu improwizacji – raz za razem, w mgnieniu oka (i ucha). Wonderful! W okolicach 9 minuty, jakże piękny przystanek! Kontrabas drży, saksofon piszczy, perkusja zaś staje się na moment wielką orkiestrą talerzy. Rwane frazy Butchera, jakże wyrafinowane. Muzycy tak zwinnie się imitują, iż recenzent ma problemy ze wskazywaniem źródła dźwięku. Tempo jest tu pogrzebowe, zatem mnóstwo czasu na niuanse brzmieniowe. Edwards zrywa podłogę, prawdziwy nalot dywanowy! Butcher skowycze i woła na ratunek! Sanders i jego talerze w stanie rezonującego orgazmu! Soczysta dynamizacja - trudno o lepsze rozwiązanie dramaturgiczne w tej właśnie chwili! A Butcher, jak to ma w zwyczaju na każdej prawie płycie – znów jest w stanie zaskoczyć nowym dźwiękiem, czy barwą brzmienia! Czwarty, krótki numer, choć wcale nie relaksacyjny – kojenie nerwów po Piaskowym Tańcu (tytuł poprzedniego odcinka) idzie jak po grudzie, bo muzyków rozsadza energia kinetyczna. Urywane frazy, przepychanki, drobne swawole. Nieźle hałasują w ramach tego ukojenia. No i finalny, piąty fragment – znów jakby szczypta akustycznego noise & industrial! Globalny atak fonii! Doskonałe! Z kajetu recenzenta: ta płyta na ogół toczy się dość powoli, ale jest gęsta od emocji, leje się jak niestygnąca lawa. Improwizacja potrafi wręcz stanąć w miejscu, głęboko się zawiesić, by po chwili nieśpiesznie ruszyć w kolejną podróż. Sanders i Edwards są bardzo szeroko rozstawieni, pozostawiają dużo przestrzeni saksofoniście, a ten nie marnuje choćby chwili. No i to perfekcyjne brzmienie! Na ostatnie dźwięki, zwyczajowe wybrzmiewanie z detalami na gryfie i dyszach.




Raw

Miejsce zwie się Offene Ohren. Jesteśmy w Monachium, pod koniec stycznia 2015 roku. Na scenie trio smyczkowe pod nazwą własną Trio Kimmig-Studer-Zimmerlin oraz John Butcher. Pod względem instrumentalnym rzecz ma się następująco: skrzypce, kontrabas, violoncello oraz saksofon tenorowy naprzemiennie z sopranowym. Koncert podzielony na cztery odcinki (wypauzowane), potrwa czterdzieści pięć minut i tyleż sekund. Dostarcza Leo Records pod tytułem Raw (2016).

Suchy saksofon i iskrzące się trzy strunowce – to punkt wyjścia do niezwykłej przygody akustycznej, która wiedzie trzech muzyków, osadzonych we współczesnej kameralistyce, na manowce istotnie uwolnionej improwizacji. A przewodnika mają prawdziwie diabelskiego! Komórkowa narracja, pytania i odpowiedzi, celne riposty i soczyste niedopowiedzenia. Artystyczny konsensus osiągnięty zostaje ledwie po kilku minutach dźwiękowych przymiarek. Jakby całe życie tylko razem, we czterech muzykowali. Improwizowana kameralistyka na styku z pro-jazzowym saksofonem. Zmiany tempa, trybu narracji, splatają się ze sobą i udanie konweniują. Muzycy lubią ciszę i zadumę, nie stronią jednak od ostrych dźwięków na krawędziach swoich instrumentów. Akcenty zawahania, tłumione emocje i wewnętrzny ogień piekielny. Walka przeciwieństw z dobrym efektem dla skupionego odbiorcy. W 12 minucie startuje drobna eskalacja pod dyktando Butchera. Strunowce nie mają jakichkolwiek problemów poznawczych. Baa, nawet potrafią przejąć inicjatywę. Fragment drugi zaczyna się złowieszczą ciszą. Rodzaj sonorystyki, która nabiera barw z upływem czasu. Taniec na strunach i dyszach, w wysokim rejestrze. Ptasia artykulacja na kontrabasowym stelażu. Wytrawne, czerwone wino! A galopada na finał, przepyszna! Trzeci interwał toczy się wedle podobnego scenariusza, co poprzednie. Suche sonore saksofonu na tle perkusyjnych strun w stanie drżenia. John sięga po sopran, a to dobrze wróży tej improwizacji. Dużo kreacji na strunach, nie mało emocji w wąskiej tubie dęciaka. Modulowany sound jako zaskoczenie. Sporo dźwięków w oparach ciszy, choć swąd eskalacji snuje się po sali koncertowej. Jednak ostatnie sekundy iskrzą emocjami i ładunkiem fonii. Gwałtownie, raptownie, dotkliwie! Czas na finałowe 5 minut tego koncertu. Start wprost z gryfów strunowców, czystym tembrem, a tuż obok nieco zawadiacki tenor. Opowieść snuje się minimalistycznie, sound by sound. Szczypta oniryzmu spod smyczków, pięknych, zrównoważonych emocjonalnie pasaży i mikroetiud. Saksofon też jakby płynął po wezbranej rzece. Ostatni dźwięk nie pozostawia złudzeń, co do wartości tej rejestracji. Wyśmienite! Delicious!




Nightingale/ Nachtigall

Jakże trafna ptasia konotacja zawarta w tytule płyty! Skowronek w rozkwicie! Baa, nawet trzy skowronki. Ale do rzeczy: Antwerpia, dwa dżdżyste, marcowe dni w Belgii, w roku 2013, okoliczności studyjne. Trzech muzyków. Dwaj weterani, mistrzowie gatunku z Anglii – Paul Lytton na perkusjonaliach i John Butcher na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz skromny aspirant z tejże Antwerpii – Joachim Badenhorst na klarnetach i saksofonie tenorowym. Osiem fragmentów z tytułami, 47 minut i krążek Nachtigall. Wydawcą jest Klein Records, label założony przez ostatniego z muzyków, właśnie na potrzeby wydania efektów fonograficznych sesji z dumnymi synami Albionu (2013, numer katalogowy 001). A w środku prawdziwie ptasia eksplozja!

Zaczynamy od trzyczęściowej suity! Burczenie, syczenie, cmokanie, smoła w ustach. Dwa dęciaki na przeciwległych flankach i żywe, jak srebro, perkusjonalia po środku. Prawdziwie owadzi świat improwizacji! Mikroeskalacje na skrzydłach, motyle i świerszcze. A Lytton chytrze dynamizuje poczynania Butchera i Badenhorsta. Czyni to w zasadzie od pierwszej do ostatniej minuty. I to jak! Noże i widelce, szczotki, mopy i chusteczki jednorazowe! W międzyczasie pyskówka dęciaków i świetna puenta klarnetu. Drugą część suity stempluje klarnet, czyniąc próby melodyzacji tej wciąż filigranowej improwizacji. Wygładzanie kantów, wytłumianie emocji. Rozszerzone techniki artykulacji ze strony Butchera – dodaje bystry recenzent! A Lytton tworzy dynamiczne sytuacje na potęgę! Skutek? Kolektywna eskalacja, niczym czołg. Trzeci utwór zaczyna się introdukcją perkusjonalną, w którą wkleja się Butcher na sopranie, mając melodię między zębami. Badenhorst powraca w czwartej minucie i szorstko imituje starszego kolegę. Czwarty odcinek – aż gęsto od dźwięków! Ale wszystkie one lekkie, swobodne, akustycznie drobne w dotyku. A Lytton podpowiada, inspiruje. Wiedzie pozostałych na pokuszenie dynamiką swoich działań. A oni, gdybyście zapytali, bardzo subordynowani, ale równie kreatywni. W piątym, szóstym i siódmym fragmencie (wszystko to miniatury) znów perkusjonalista tyczy szlak bojowy. Na flankach konkurs piękności. Kto zagra ładniej dla oka, piękniej dla ucha. Sonorystyczne wzmagania. Rodzaj suchej ballady free improv. Od ciszy do głośnych ekspozycji. Świetny tembr Joachima, niegorszy Johna, choć bardziej … perkusjonalny. Wreszcie dziewięciominutowy finał – dęciaki delikatnie się imitują. Lytton stawia im stemple na czole i pyta o pogodę. Szczypta udanego kolektywizmu w trybie bezmelodyjnym. Ach, te suche dysze! Spokojna narracja, pojedyncze, intrygujące dźwięki na bokach. I znów ten szaleniec Lytton! Czym byłaby ta płyta bez jego permanentnego stawiania na baczność kolegów, pozostanie pytaniem retorycznym. Na finał powraca klarnet basowy i komentuje wyczyny starszych (ci śmiało mogą się rewanżować szerokim wachlarzem komplementów - Joachim brnął przez to nagranie na pełnych prawach!). A galopada na ostatniej prostej, to już tylko wyjątkowo udana puenta całej, jeszcze lepszej płyty!



Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań!


*) ang. Ostatnie marzenie surowego skowronka – oczywiście ten tytuł brzmi nonsensownie, ale jest przecież językową zbitką tytułów płyt, recenzowanych w tej opowieści. 

piątek, 22 września 2017

Daelman! Serries! Troch! – Two hours (+ extra time) of living death! … for rotting vegetables, of course!*)


What a game! - należałoby krzyknąć i bez zbytniej zwłoki przejść do ponownego odsłuchu niezwykłego wydawnictwa, firmowanego przez trzech muzyków z Belgii.

Jego niezwykłość ma podwójny wymiar – po pierwsze to muzyka, która rwie trzewia recenzenta zdecydowanie ponadnormatywnie. Decyduje o tym jakość, świeżość i artystyczna nieprzewidywalność dźwięków tu zamieszczonych. Po drugie – bo dostajemy je w formie podwójnego zestawu … kaset magnetofonowych w nakładzie… 37 sztuk! **)

Aktorzy tego muzycznego spektaklu są następujący: Jan Daelman - multiinstrumentalista, tu tenorzysta, flecista i … skrzypek (baby violin), Thijs Troch – pianista, no i ten trzeci, bez dwóch zdań najważniejszy, Dirk Serries na gitarze elektrycznej. To ostatnie nazwisko pada tego roku na Trybunie na tyle często, że nawet mniej bystrzy Czytelnicy winni je kojarzyć. Choćby z rozbudowanej epistoły o inicjatywie A New Wave Of Jazz, opublikowanej ostatniego dnia sierpnia br.

Podwójna kaseta bez tytułu składa się z czterech separatywnych opowieści. Kaseta pierwsza zawiera dwie sesje studyjne, poczynione w duetach (Sunny Side, Anderlecht, Bruksela), zaś kaseta druga - koncert tria zrealizowany w belgijskim klubie De Singer oraz post-produkcyjne, recyklingowe dzieło niejakiego Fear Falls Burninga (znawcy historii europejskiego ambientu wiedzą doskonale, iż pod tą nazwą ukrywa się od wielu już lat…Dirk Serries). Wszystkie nagrania zostały zarejestrowane prawdopodobnie w roku 2015 (opis wydawnictwa tego nie precyzuje). Edytorsko dostępne są od ostatniego dnia października 2016 roku, dzięki doskonale nam już znanemu labelowi z Manchesteru - Tombed Visions.

Za moment prześledzimy, minuta po minucie, zawartość obu kaset. Na tę czynność potrzebować będziemy dwóch godzin zegarowych. Potem – w ramach dodatkowej porcji przyjemności (ów extra time w tytule!) - sprawdzimy, cóż wydarzyło się w trakcie 35 minutowego koncertu tego samego tria, już w roku bieżącym (tym razem dzięki operatywności wydawnictwa Nachtstuck Records - premiera 17 lipca br.).




Anderlecht Session II. Duet Daelman & Serries już stoi w blokach startowych. Od pierwszej sekundy na ostro, z maksymalną drapieżnością, dwa instrumenty w stanie nieustannej pyskówki. Saksofon tenorowy, jak ostrze brzytwy, tnie niezwykle precyzyjnie. Gitara elektryczna zapętlająca się i zgrzytająca, w stanie permanentnego, dynamicznego sprzężenia. Psychedelic knives! Narracja jest stała, zawieszona niczym wielka pętla na szyi niewinnego skazańca, być może na całe 36 minut. Eksplozywnie, kompulsywnie, śmiertelnie! Szorstkie, punkowe, wręcz noise’owe brzmienie obu instrumentów. Po 15 minucie Serries zmienia nieco strategię działania. Nie eskaluje hałasu w pełnym zwarciu, raczej wycofuje się i przyjmuje rolę komentującego recenzenta. Snuje delikatnie synkopowaną opowieść, jest o pół tonu spokojniejszy i dzięki temu akustycznie bardziej wyrazisty. Daelman idzie w zaparte, jest konsekwentny i zabójczo precyzyjny. Atonalny wulkan energii! On także potrafi zmieniać metody frazowania, bardziej wnikliwie wgryzać się w przebieg duetowej improwizacji. Obaj muzycy świetnie się słuchają, intensywnie reagują i wchodzą w eskalujące się interakcje. Niespodziewanie do gry wchodzi flet! Być może wymiana instrumentu odbyła się on-line (co za tempo!), być może mamy do czynienia z klejeniem poszczególnych części nagrania (sesja jest jednym trakiem, jedną stroną kasety, ale prawdopodobnie nie jednym ciągiem dźwiękowym). Doom-heavy-flute! Dirk gra teraz nieco inaczej, mniej sonicznie, stara się pozostawiać więcej przestrzeni słabszemu fizycznie dęciakowi. Ucieka w dość wysoki rejestr. Przypomina upaloną wiolonczelę? Nie, to jednak kolejna zmiana instrumentu. W rękach Jana lądują dziecięce skrzypce! Soczysta sonorystyka, gwałtowne zmiany tempa. Galopada na całego! Ciarki na plecach recenzenta! Radykalna zmiana klimatu, tempa narracji następuje całkowicie niespodziewanie (znów klejenie traków?). Powrót do fletu, który brzmi wręcz barokowo. W tle oniryczna waltornia, która jest oczywiście tylko gitarą elektryczną Dirka. Muzycy w trakcie tej sesji zdają się być gotowi na każde rozwiązanie dramaturgiczne! To samo proponują słuchaczowi. Wybrzmienie tej jakże noise’owej ekspozycji duetu jest ewidentnie true-ambient. A umiejętność przechodzenia z fazy a do fazy b każdej narracji budzi prawdziwy respekt – wszystko odbywa się tu z kocią zręcznością (nawet abstrahując od post-produkcyjnego klejenia). Flet potrafi tak szybko stawać się skrzypcami, że już w oparach ciszy po tym niesamowitym secie, mamy wrażenie, że to jest jednak jeden i ten sam instrument.




Anderlecht Session I. Czas na duet Serries & Troch! Akordy piana, z dna instrumentu, szelest pojedynczych dźwięków na strunie gitary, którą stać na każdy kaprys narracyjny. Cisza i spokój godny wirtuozerskiej eskalacji na poprzedniej stronie tej kasety. Precyzja, skupienie, ale i tak jest gęsto, i tak tłusto. Ta sesja także składa się z kilku części, tu jednak odseparowane są one sekundowymi spacjami ciszy. Inwazyjna, plamista gitara w opozycji do coraz silniej preparującego fortepianu. Muzycy depczą sobie po piętach, są jednak ekstremalnie wiarygodni w tym, co sobie czynią. Serries szaleje na gryfie, niemal na nim leży i skowycze. Nie inaczej czyni Troch, siedząc w piekielnej otchłani swojego wielkiego instrumentu. Gdy gitara idzie w hałas, piano komentuje z klawiatury, z dużą dawką zadziorności i to też ma niebywały urok. Ciało w ciało, sound by sound! Ile tu historii, ile zwrotów dramaturgicznych. Cała współczesna literatura faktu. Od 13 minuty zaczyna się główny fragment tej sesji, który zawładnie naszymi receptorami słuchu na blisko kwadrans. Narracja jest skupiona, intensywnie wyciszona. Oniryzm i psychodelia w służbie improwizacji. Gitara ucieka w swój świat. Daje nura w ocean ambientu. Światła zostają wygaszone, uciekamy od rzeczywistości i budujemy kosmiczną drogę mleczną. Delikatne głaskanie strun fortepianu i smak gitarowego drona, który zagłębia się w sobie, owija się wokół własnej osi. Tu, na najcichszym padole tego wydawnictwa, muzycy zdają się być ujmująco wyraziści i niebanalnie piękni. Czynią to na minimalistyczną modłę, bo ta metoda kreacji jest tu najbardziej właściwa. Ten pasus dźwięków snuje się i zdaje się nie mieć końca. Pachnie dobrym Yodok III! Ambient Serriesa jest wielobarwny aż po granice impresjonistycznego kiczu. Drży i płacze, rwie się do lotu i krzyczy. What ever you want! Ostatnie dziesięć minut sesji, to kolejne perły w formule 2-3 minutowych epizodów. Hałas i zgrzyt świetnie konweniują tu z kontemplacją i mantrycznym zaśpiewem. Finał znów przywołuje oniryczne klimaty kute w skale. Piano czyni delikatne kontrapunkty klawiszowymi akordami, bądź szeleści strunami w pudle rezonansowym. Gitara szuka dna i jest nieprzejednana w swojej postawie. Ciekawy dysonans akustyczny – odkrywcza gitara i tradycyjne piano. Cóżby jednak muzycy nie czynili, w złoto zamieniają!




Live at De Singer. Na koncercie stawia się już cała trójka naszych dzisiejszych bohaterów. Jedno wszakże zastrzeżenie – Jan Daelman na koncert zabiera jedynie flet. I to on, spokojnym tembrem, wprowadza nas w nastrój wydarzenia koncertowego. W tle brzęczą przetworniki gitarowe, blat fortepianu (piana) delikatnie rezonuje, zaś sam muzyk ostrzy struny wewnątrz instrumentu. Muzyka wykluwa się, niczym pisklę z wyjątkowo twardej skorupki. Szczypta mikroeskalacji na pograniczu ciszy. Minimalistyczne dyskusje o bladym świcie. Współczesna kameralistyka zbuntowanej, acz ugrzecznionej młodzieży (liczę, że Dirk wybaczy mi ten epitet pokoleniowy). Molekularna, kropelkowa improwizacja. Gitarzysta pozostaje na razie w cieniu, poleruje struny i czeka, co zrobią koledzy. Flet trzyma się roli tytułowej, piano młoteczkuje. Niechybnie Panowie ze współczesnej edycji AMM przechodzili gdzieś obok i pozostawili mokre ślady. Narracja nieznacznie nawarstwia się dopiero przed upływem kwadransa. Aż trudno sobie wyobrazić, że ci sami muzycy, w dwóch separatywnych duetach, narobili tyle hałasu na pierwszej kasecie tego zestawu. Z kolei, to być może kolejny dowód na to, że tych doskonałych muzyków stać na mezalians z każdym gatunkiem. Po 18 minucie działania twórcze naszej trójki zaczynają się intensyfikować. Dźwięk goni dźwięk, choć nadal na scenie jest dość spokojnie, jak na kanony tego wydawnictwa. Muzycy trochę droczą się na siebie, trochę do siebie tulą. Zwinna solówka Dirka, cicha, niezwykle wyrazista (21 minuta). Potem dwa, trzy słowa od pianisty, bardzo kameralne i dramaturgicznie odpowiedzialne. Niezbędny komentarz ze strony gitary i fletu, zdaje się tu koniecznością, a przy okazji finałem koncertu.

Live at De Singer (remix). Oto i jakże dostojny, zrównoważony emocjonalnie set trzech gentlemanów sprzed chwili, zostanie teraz elektronicznie zdewastowany przez Fear Falls Burninga. Ostry atak gitary, kosmicznie zmutowanej! Brutal ambient! Jakże uroczy dysonans w stosunku do pierwszej strony drugiej kasety. Tłumione na koncercie emocje gitarzysty, tu w zwojach kabli, wprost eksplodują. W tle soczyste drony, plamiste pasaże w pełnym dygocie egzystencjalnym. Ciekawy metadźwięk klawisza. Jakby ekstremalnie upalone piano Fendera. Dirk! Prawdziwy król Midas! Master of non-reality! Krążymy wokół gitarowego sprzężenia i jest nam z tym wyjątkowo dobrze. I wciąż ten urokliwy tembr Fendera, jakby z tył głowy. Drony gęstnieją, nakładają się na siebie – perfekcyjna symbioza wielu artystycznych punktów widzenia.




Live At Koffie & Ambacht. Czas na zapowiadaną dogrywkę. Jesteśmy w Rotterdamie. Tym razem znamy datę – jest 3 czerwca br. Trio Daelman, Serries i Troch przyjmuje dość oczywistą nazwę DST Trio. Od razu spoglądamy na okładkę wydawnictwa, które zwie się, jak tytuł tego akapitu. Żadnych postaci, jedynie same instrumenty. Pianino, nie fortepian! Zestaw fletów, także małych, prostych. Tenor. Skrzypce, także dziecięce. Gitara i przetworniki oraz talerz! Możemy startować w 35 minutową podróż. Podobnie jak na koncercie z kasety, znów wchodzimy w klimaty AMM, może jednak nieco mniej geriatryczne. Talerz w natarciu (w rękach Jana!). Wykwintne, repetytywne piano. Dirk milczy. Zwinna eskalacja w wysokim rejestrze, szaleństwa na talerzu (Eddie Prevost może być dumny z poziomu inspiracji). Serries wyłania się niezwykle powoli, ale wciąż jest na trzecim planie. Muzycy znów wolą ciszę i skupienie niż hałas i nadmiar ekspresji. Pląsy na baby violin (okazuje się, że ma dość solidne struny!). W tym akurat momencie wszyscy zdają się być dość perkusjonalni. Skromny rytm, który kodyfikuje standard improwizacji. Onirycznie, ale bez zbytniej psychodelii. Muzycy sprytnie wiją się w zeznaniach i szukają odrobiny transu (zwłaszcza Troch). Flet zaburza ten ciąg przyczynowo-skutkowy i szuka zwady. W okolicach 18 minuty Serries zaczyna wreszcie zaznaczać swoją obecność na scenie. Rodzaj deep ambient, który narasta i opada. Duch wielu pokoleń muzycznych minimalistów unosi się nad naszą trójką improwizatorów (Le Monte Young wręcz klaszcze w dłonie!). Może i serialistów… - suponuje niedouczony recenzent. A Dirk znowu idzie na kawę…  Flet kwili, piano akorduje, repetycja w ślad za repetycją. Gitara… to już chyba czwarty plan. Coś trzeszczy wyjątkowo delikatnie na suchych strunach (AMM?). Na finał Jan bierze do ust saksofon. Dmie po dyszach. Szumi i wzdycha. Drży i szeleści. Minimal będzie z nami do końca. Saksofonista stara się bardzo, pianista gra melodię, a gitarzysta ledwie dotyka strun i rezonuje. Jest eskalacja, mikroszczypta emocji na samo zakończenie. Źdźbło hałasu. Być może o parę minut za późno. Daelman ma sekundę na erupcję i wykorzystuje ją skrupulatnie. Stempel z gorącej spermy. Ostatnie 180 sekund koncertu, to czas na wybrzmiewanie piana i gitary, a może tylko piana.


*) ang. Dwie godziny (plus dogrywka) żywej śmiercidla zgniłych warzyw, rzecz jasna!

**) Muzyka jest oczywiście dostępna w formie plików elektronicznych, w tym miejscu   oraz  w tym także miejscu


wtorek, 19 września 2017

Agustí Fernández ! – kwartet, trio i duet, edycje międzynarodowe


Najwybitniejszy muzyk improwizujący z Barcelony, w ciągłym biegu edytorskim. Nagranie goni nagranie, płyta pędzi za płytą. Jak onegdaj bystrze zauważyła Trybuna, wiele aktywności muzyka realizuje się w kraju nad Wisłą i Odrą. Nie inaczej jest w trakcie ostatnich miesięcy. Była płyta Celebracyjna dla Fundacji Słuchaj!, także aktywny udział w nagraniu (i efekcie finalnym) orkiestry Memoria Uno (wydawca niżej podpisany), nie zabrakło wreszcie improwizowanych, kameralnych epizodów dla Not Two Records.

O tych ostatnich dotychczas jeszcze nie wspominaliśmy, a warte są – co oczywiste w przypadku tego muzyka – naszej sporej atencji. Nim jednak zmierzymy się z nimi, intrygujący kwartet, zarejestrowany przez pianistę w Kanadzie, z udziałem tamtejszych muzykantów.




Kwartet!

Czas i miejsce zdarzenia: 19 czerwca, 2014, Studio Hotel2Tango, Montréal.

Ludzie i przedmioty: Yves Charuest – saksofon altowy, Agustí Fernández – fortepian, Nicolas Caloia – kontrabas, Peter Valsamis – perkusjonalia.

Co gramy: muzyka improwizowana, all music by the musicians.

Efekt finalny: sześć traków o łącznym czasie 49 minut, trafia do nas pod tytułem Stir (Tour De Bras, 2017). Podmiotem wykonawczym są wymienieni z imienia i nazwiska muzycy, w kolejności, jak wyżej.

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń:

Pierwszy. Dość standardowy free jazz - rzecze recenzent u progu nagrania. Dobra sekcja i Agusti pędzący po klawiaturze. Dwuminutowe intro mija w mgnieniu oka (także ucha). Drugi. Narracja, póki co, snuje się w istotnie przewidywalny sposób. Ładne granie, ale bez ekscytacji. Gęsto, narowiście, bez wszakże zaskoczeń. W fazie eskalacji dużo zyskuje alcista. Kwartet pcha jednak do przodu dynamiczny Katalończyk. Po 12 minucie wpadamy wraz z muzykami w delikatny trans. Dzięki zmysłowym pasażom pianisty, ma on nieco psychodeliczny posmak. Numer ciekawie wybrzmiewa szlakiem tyczonym przez duet alt-kontrabas. Trzeci. Skupienie godne mistrzów free improv. Z domieszką sonorystyki, dodajmy. Agusti zaczyna preparować, dzięki czemu cały kwartet płynie, jakby o poziom wyżej, a kajet recenzenta zapełnia się pełnymi entuzjazmu bazgrołami. Z głębi ciszy wyłania się lekko dronizująca narracja. Kontrabas podaje pasaż na bardzo niskim smyku (doskonałe!). Piano solo, tak intensywnie preparowane, jakby cała orkiestra tu grała. Szeleszczący drumming i drobne implozje altu (świetne! nie można tak było od początku? – umiejętność zadawania głupich pytań pozostaje atutem recenzenta). Diabelnie urokliwa eskalacja sięga finału. Czwarty. Zwinny walking kontrabasu, czyżby powrót do jazzu? Numer zdecydowanie pod dyktando tego instrumentu. Do 90 sekundy piano i alt mają przerwę śniadaniową. Free na całego, tuż potem. Cuchnie bystrą, upaloną kameralistyką w wyjątkowo pikantnym sosie. Good work! Piąty. Dynamicznie, bez preparacji, gęsto na temat, jazzowo i bezkompromisowo. Przy okazji bardzo udane wyjście z tegoż tematu. Szósty. Na finał ciekawy, zadziorny smyk i drobne inkrustacje pozostałych instrumentów. Na spokojnie, ale nie sennie. Z kajetu recenzenta: zbyt wiele dobrych fragmentów, by nie wystawić tej płycie wysokich not.




Trio!


Czas i miejsce zdarzenia: 31 sierpnia 2016 roku, Alchemia, Kraków.

Ludzie i przedmioty: Agustí Fernández – fortepian, Artur Majewski – kornet i echo,  Rafał Mazur – akustyczna gitara basowa.

Co gramy: swobodna improwizacja.

Efekt finalny: pięć utworów, 51 minut, dostępnych na płycie Spontaneous Soundscapes (Not Two Records, 2017). Podmiotem wykonawczym są wymienieni z imienia i nazwiska muzycy, w kolejności, jak wyżej.

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń:

Pejzaż dźwiękowy 1. Głośny fortepian w formule inside/out. Drapieżny tembr basu, wysoko sonizujący kornet. Ciało w ciało, dźwięk w dźwięk (słuchaj głęboko, reaguj spontanicznie! – recenzent tłumaczy na nasze mądrości z liner notes). Pod koniec dynamicznie z klawiatury, przy wsparciu świetnego kornetu. Pejzaż dźwiękowy 2. Znacznie spokojniejsza, równie zwarta, kompaktowa narracja. Agusti preparuje, Artur melodyzuje, a Rafał plumka po swojemu. Gdy kornet łapie piano w pół zdania, wychodzi z tego wyborne, kompleksowe sonore. Gdy Agusti zamienia się w perkusjonalistę, kornet i bas idą równym krokiem, ręka w rękę i wytwornie wybrzmiewają, na minimalistyczną modlę. Pejzaż dźwiękowy 3. Wielowymiarowy, bo 17 minutowy… Start od strony ciszy, wiele sekund bez piana. Wraca pojedynczymi akordami i plami teren. Trochę molekularna, dość precyzyjna narracja w estetyce search & reflect. Metaliczna sonorystyka piana pięknie wzbogaca ład tej improwizacji. Opiłki ciszy, rwane frazy, wyczekiwanie. Piano włącza kameralistyczny drive – interesujący dysonans akustyczny. Odrobina kolektywnego burczenia w duecie bas-piano plus suche sonety kornetu – silne skupienie, choć emocje nie spływają jeszcze z czoła muzyków. Jest i drobna eskalacja, ale zaniechana. Ten epizod jest tylko pozornie spokojny. Dużo dzieje się wewnątrz tej narracji. Agusti zmienia kierunki i metody frazowania, niczym gwałciciel rękawiczki w trakcie dużej roboty. Gitara basowa płynie constans. Kornet szuka zaczepki, ale nie zawsze ma dość energii, by poderwać całe trio (tu żongluje echem). Szczypta psychodelii w konsekwencji tych działań, porządkowana pianem z klawiatury. Pejzaż dźwiękowy 4. Ostro, sonorystycznie, wręcz noisowo (kornet!). Obcierki, które tłumią początkowy dynamizm odcinka. Trochę prostej semantyki dźwięku improwizowanego. Pójście w eskalację, to dobry wybór. Po 7 minucie drapieżnie, pod włos! Konwulsyjnie! Najlepszy fragment płyty bez cienia wątpliwości. Pejzaż dźwiękowy 5. Znów sonorystyczna introdukcja fortepianu i … basu (nareszcie!). Kornet pędzi górnym pasmem i ponownie uruchamia echo. Trochę grzmi, trochę popaduje. Minimalizm zdecydowanie nie szkodzi tej improwizacji. Szczypta dźwiękowego impresjonizmu. Pachnie nawet Cage’em. Gitara basowa płynie inaczej niż zwykle, ewidentnie szuka zaczepki, a nie walkingu. Na finał rządzi echo, narracja ciekawie narasta, dronizuje się i perfekcyjnie wybrzmiewa. Ostatni dźwięk wieńczy dzieło.




Duet!

Czas i miejsce zdarzenia: data nieznana, DTS Studio, Kraków.

Ludzie i przedmioty: Agustí Fernández – fortepian, Rafał Mazur – akustyczna gitara basowa.

Co gramy: swobodna improwizacja.

Efekt finalny: sześć utworów, 45 minut, wydane jako Ziran (Not Two Records, 2016). Podmiotem wykonawczym są wymienieni z imienia i nazwiska muzycy, w kolejności, jak wyżej..

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń:

Rozmowa pierwsza. Ostre preparacje wewnątrz fortepianu, miażdżenie strun na ołowianym gryfie gitary. Suwnice, trasy przesyłowe, druty wysokiego napięcia, przemysłowe konstrukcje. Gęsto, w jednym industrialnym ciele. Masywnie, boleśnie, nieśmiertelnie, szczerze. Wybrzmienie jest równie gęste, burzowe, z piorunami. Trochę przeciągania liny. Mięśnie, krew i sperma. Rozmowa druga. Więcej strunowych ekspozycji. Tarcie skóry o skórę. Rezonans. Agusti ciągle tkwi w środku swojego wielkiego instrumentu. Aż dymi. Narracja pozostaje zwarta, bez choćby szczeliny na zwątpienie. Zwarcia, konwulsje, szorstkie obcierki, aż do zdarcia naskórka. Proces gęstnienia tych dźwięków, sklejania, uroczo dynamizuje się, a sama eskalacja znów zdaje się mieć niezwykle przemysłowy wymiar. W tym gąszczu zdarzeń akustycznych muzycy potrafią wszakże pleść separatywne opowieści, co tylko dodaje uroku całej improwizacji. Rozmowa trzecia. Piano po klawiaturze. Czyżby koniec sonorystycznych ekscesów? Bystre palcówki Rafała. Dynamicznie, bez przecinków i nadmiaru wielokropek. Galopada, ale kto tu, kogo zagoni w kozi róg? Rozmowa czwarta. Nisko, ledwo nad podłogą. Piano z głębi oceanu, bas na powierzchni, wolne, rwane frazy, oniryczne stemple. Modulowana ekspozycja, spektralne rozpływanie się dźwięków w morzu potu i znoju. Rytm piana po niskich klawiszach wiedzie fragment ku nieuchronnemu finałowi. Rozmowa piąta. Kameralistyczne piano, schowane jakby z boku, wprost z klawiatury. Bas snuje ciągle tę samą opowieść (może czas na jakiś drobny zwrot dramaturgiczny? – pyta przebiegle recenzent). Muzycy tańczą wokół własnej osi i delikatnie dynamizują swoje poczynania, choć fragment jako całość, nie unika monotonii. Rozmowa szósta. Znów bez preparacji. Mały recital fortepianowy w lokalnej filharmonii. Septymy basu na uboczu. Finał nie czyni burzy nawet w szklance wody. Z kajetu recenzenta: pierwsze dwie Rozmowy, które zajmują prawie pół płyty, pełne hałasu i akustycznych zadziorów (ach, te preparacje Agustiego!), zwiastowały coś więcej, niż to, co dostajemy po wybrzmieniu ostatnich dźwięków.


czwartek, 14 września 2017

Carter! Guérineau! Hojito! Vincent! Xol! Sjöström! Greene! Brötzmann! – istoty improwizujące, czyli tegoroczny katalog Improvising Beings


Francuska scena muzyki improwizowanej w permanentnym natarciu. Trybuna poświęca temu zjawisku niezwykle dużo atencji. Stali Czytelnicy wiedzą o tym doskonale.

Dziś okazja, by przybliżyć najnowsze płyty z katalogu wydawnictwa Improvising Beings, prowadzonego przez Juliena Palomo. Płyty labela niejednokrotnie gościliśmy na tych łamach, najczęściej wszakże przy prezentacji dorobku Benjamina Duboca.




Kent Carter/ Sylvain Guérineau ‎ Couleur De L'Exil

Zaczynamy od spotkania prawdziwych jazzowych weteranów. Amerykański kontrabasista Kent Carter, od lat rezydujący w Paryżu, nagrał lub uczestniczył w nagraniach wielu wiekopomnych płyt (choćby Quintessence Spontaneous Music Ensemble!). Dorobek niewiele od niego młodszego, saksofonisty Sylvaina Guérineau, nie jest może tak bogaty, ale na lokalnej scenie znaczący i niebanalny.

Panowie postanowili odbyć muzyczne, improwizowane spotkanie w kwietniu ubiegłego roku. Efektem krążek Couleur De L'Exil, zawierający pięć rozbudowanych improwizacji, na odsłuch których potrzebujemy blisko godzinę zegarową.

One. Smyczek masturbujący się na gryfie kontrabasu w opozycji do zadziornego, naelektryzowanego saksofonu tenorowego. Ten drugi lubi jednak wytracać impet narracji na okoliczność intrygujących monologów wewnętrznych. Taki jest obraz startu pierwszej improwizacji. Kontrabas grzmi i dudni, niczym najszybsze koleje żelazne świata i nie zadaje zbyt wielu pytań. Two. Smyczek tym razem płynie po strunach, dalece usatysfakcjonowany. Tenor w odpowiedzi dyszy i skłania się ku delikatnym imitacjom. Jeśli kontrabas lubi kameralistyczne wycieczki, to tenor trzyma się ścieżki jazzowej, jak tonący brzytwy, a jego riposty nie zawsze zdają się być konstruktywne dramaturgicznie. Three. Perkusyjne pizzicato (smyk jakby też w użyciu, czyżby Carter dysponował dodatkową parą kończyn górnych?). Tenor kwili na boku, delikatnie szeleszcząc, a potem snując barwne, nasycone melodyką improwizacje. Kontrabas popada w rezonującą rytmikę (doskonałe!). Four. Ponownie inicjacja improwizacji i wszelkie decyzje artystyczne ciążą na barkach Cartera. Radzi sobie w tej sytuacji bez zastrzeżeń. Jest świetnie dysponowany tego dnia. Tu pozwala sobie na artystyczną wycieczkę pełną barkowego niemal przepychu. Saksofonista gra swoje, ale nie zaskakuje niczym szczególnym. Kontrabas idzie w rytm, wręcz się nim chełpi, ale wciąż kwestionuje jego strukturę pięknymi, kameralistycznymi skokami w bok. W przeciwieństwie do partnera, ma tysiące pomysłów na sekundę. Gdyby tak Guérineau zechciał pozostawić cały arsenał jazzowych grepsów w poczekalni. Five. Tu, dla odmiany, muzycy wchodzą w narrację jednym głosem, dość niskim, dodajmy. Piękny, głęboki smyk! Ciekawa dynamizacja, znów wedle intencji Cartera, jakże wyśmienitego, nie tylko dziś, kontrabasisty, który pozostaje dramaturgicznie w stanie permanentnej zmiany. Pięć minut przed końcem saksofonista próbuje być nieco bardziej zaczepny, ale efekt nie zwala z nóg. A smyk na gryfie wielkiego kontrabasu ciągle gotuje się z emocji i nadmiaru pomyślunku.




Ryoji Hojito/ Hugues Vincent ‎ Strange Days

Zostawiamy jazzową dialektykę, by przejść do świata improwizacji bez gatunkowych zahamowań, ze sporą dawką humoru na dokładkę. Hugues Vincent na wiolonczeli (plus efekty) i Ryoji Hojito na fortepianie, dziecięcych zabawkach i głosie. Studyjna rejestracja z października 2015, poczyniona we francuskim Orleanie. 14 epizodów, 47 minut. Płyta zwie się Strange Days, a po odsłuchu nie trudno przyznać, że nazwa jest wyjątkowo trafiona.

Piano snuje pasaże wprost z klawiatury w towarzystwie hałaśliwej wiolonczeli. Jakby rodzaj tematu, poddawanego repetycjom, nawet odrobinę ragtime’owego. Rytm, linearna narracja, trochę artystycznej bezczelności. Nie brakuje dobrej sonorystyki na gryfie, niezliczonych zabaw na instrumentach dziecięcych (dawka humoru jest dalece konkretna!). Dużo swobody, wręcz brawury. Głos męski, choć w barwie kobiecy, w dość dziwnej manierze. Miniaturowe opowieści, w których improwizacja leży u podstaw wszelkich działań artystycznych. Jest fundamentem, punktem wyjścia, choć nie zawsze jedyną formą muzykowania. Rytm i melodia okraszone humorem są tu pełnoprawnymi uczestnikami gry, jakby zaszyte w tych pozornie szalonych eskapadach. Igraszki dźwiękowe potrafią być zadziorne, pyskate, prowadzone w zwarciu (choćby w czwartym fragmencie). Jeśli pragniemy pięknych, niemal barokowych fraz wiolonczeli na tle minimalistycznego piano, też możemy liczyć na moment dla siebie (piąty). Jeśli trzeba zgrzytu, brudu, wręcz rockowych emocji, muzycy w szóstym fragmencie pokazują, że też potrafią. Niewątpliwie w trakcie Dziwnych Dni możemy natknąć się na każde rozwiązanie. W siódmym czeka na nas nieco eksperymentalnych dźwięków w duchu współczesnego minimalizmu. Zabawa, kreacja, improwizacja. Wiolonczela bywa wytrawna i wysokogatunkowa. Piano zaś lubi taplać się w typowo japońskim wymiarze artystycznego szaleństwa (ach, te emocje!). W jedenastym znów odrobina sonorystyki na strunowcu. Prawdziwy popis techniki i wyobraźni! Dwa numery później znów cello w roli głównej – szaleńcze free bez przecinków, przy wsparciu zabawkarskiej awantury przy otwartym piekarniku. What a noise! Finałowa rozbiegówka czupurna, psychodeliczna, naprawdę urocza. Trudno na tej płycie kupić każdy dźwięk, każdy artystyczny wybór, ale dla wielu z nich warto postradać zmysły!




Xol with Harri Sjöström and Peter Brötzmann ‎ Exit To Now

Przed nami prawdziwie free jazzowa eskalacja! Francusko-włoskie (?) trio Xol (Luca Pissavini na kontrabasie, Francesco Miccolis na perkusji oraz Guy Bettini na trąbce i flugelhornie) na dwóch koncertach w Berlinie z udziałem gości, w czerwcu 2015 roku (dysk drugi) i rok później (dysk pierwszy). Jak widać, nagrania prezentowane są w odwróconej chronologii. Najpierw poznajemy koncert późniejszy z fińskim weteranem saksofonu Harri Sjöströmem (sopran), potem zaś ten wcześniejszy z samym Peter Brötzmannem (tenor i tarogato). 2CD zwie się Exit To Now i przynosi siedem interwałów czasowych, łącznie blisko 100 minut muzyki z oklaskami.

To żywe, ociekające krwią mięso! Bez subtelności, artystycznych skrupułów, brzmieniowych niuansów, dwie pełnowymiarowe petardy. Bardziej dynamiczna i jazgotliwa zdaje się być ta pierwsza. Konkretna jazda bez trzymanki ze znakomitym saksofonem sopranowym (to moje pierwsze spotkanie z tym muzykiem, what a mess!). Sekcja rąbie drewno na opał, trąbka dmie, ile sił w płucach. Słucha się tego doskonale, nawet w trakcie długiej, nocnej podróży z koncertu!

Dobrze broni się także druga część. Gdy Peter dmie w tenor, gramy na pełnym gazie. Gdy sięga po tarogato robi się nawet melancholijnie (środkowy epizod). Muzyka, która niczego nie odkrywa, która ma jednak swój urok, swój ładunek emocjonalny. Przy okazji, w mojej ocenie, to najlepsza od dawien dawna płyta z udziałem Petera Brötzmanna! Polecam koniecznie miłośnikom gatunku.




Burton Greene ‎ Compendium (Solos, Duos, Trios)

Kolejny weteran jazzu i free jazzu, amerykański pianista Burton Greene na podwójnym kompakcie. Nie jest to muzyka, która często gości w odtwarzaczach redakcji i ta płyta tego nie zmieni. Znów konieczne zdaje się odesłanie do miłośników gatunku. Jak wskazuje sam tytuł, mamy sporo solowego fortepianu, dość grzecznego i niewyrywnego, dodajmy, są także duety i trio (z kontrabasem i perkusją).

Nagrania są świeże – z roku 2016 i 2017 – co na pewno stanowi wartość w bogatej dyskografii Greene’a. Muzyka skomponowana zarówno przez autora i jego wiekopomnych kolegów, trwale zapisanych w historii jazzu. To nie jest muzyka dla mnie, zatem nie będę się wgryzał w artystyczne niuanse. Osobiście najbardziej przypadł mi do gustu fragment otwierający drugi dysk – Now. Faktycznie, ciekawa wycieczka do współczesnej kameralistyki. Kto ceni sobie pianistykę Burtona, nie może pominąć tego wydawnictwa.


Listę tegorocznych płyt wydanych przez Juliena Palomo uzupełniają głównie incydenty z fortepianem. Duet tegoż z perkusją, czyli Fabien Robbe/ Jérôme Gloaguen ‎ Etats D'Urgences, solowa wersja, czyli Eric Zinman ‎Zither Gods, a także ponownie piano solo, czyli François Tusques Avants-Derniers Blues.


wtorek, 12 września 2017

Nate Wooley – Nóż w wodzie, serce na temblaku


Nasz ulubiony improwizujący muzyk amerykański, doskonały trębacz Nate Wooley, nie dostarcza nam w tym roku wielu nowych nagrań. Z tym większą przyjemnością jednoosobowa redakcja TMS rzuciła się na kwartetowy incydent, który w procesie produkcyjnym przybrał tytuł Knknighgh*) (Minimal Poetry. For Aram Saroyan). Krążek dostarczył nam kilka miesięcy temu zacny portugalski Clean Feed Records. Muzyka zarejestrowana została w październiku 2016 roku w jednym z nowojorskich studiów nagraniowych.

Na płycie odnajdujemy pięć części tytułowego utworu, które w trakcie blisko godziny zegarowej prezentuje nam kwartet w składzie - Chris Pitsiokos na saksofonie altowym, Brandon Lopez na kontrabasie, Dre Hočevar na perkusji, wreszcie Nate Wooley na trąbce. Ten ostatni jest przy okazji samodzielnym tytułem wykonawczym, odpowiada też bezpośrednio za skomponowany materiał muzyczny (wydawca miał ochotę nazwać go short composed), inspirowany minimalistyczną poezją Arama Saroyona. Poeta ten zwykł być określany w kręgach literackich mistrzem poematów jednego słowa. Zajrzyjmy zatem do środka.




Knknighgh 3. Muzycy ewidentnie grają temat z pięciolinii, rodzaj zmyślnego scenariusza, ale od pierwszej chwili wiemy, że to improwizacja jest ich naczelnym zadaniem w trakcie tej sesji. Free jazzowy idiom, czerpany na wprost z muzyki Ornette’a Colemana sprzed blisko sześćdziesięciu lat, zostaje tu poddany nowemu otwarciu, zapewne przez pryzmat artystycznego wyrażania się jednym słowem. Krótkie, urywane frazy dęciaków w rękach wytrawnych solistów, którzy lubią duetowe dyskusje i nanosekundowe przekomarzania. Do tego bardzo precyzyjna i sprawna sekcja rytmiczna. Zmienne tempo narracji, gęsta tekstura i intrygujące brzmienie każdego z instrumentów. Może odrobinę zbyt silna skłonność do melodii (choć na swój sposób urocza). Recenzent wszakże w delikatnej konfuzji – ile w tej zabawie improwizacyjnego wigoru, a ile płynie wprost ze scenariusza? Dialog trąbki i altu bez sekcji trzyma jednak w szponach dramaturgię całości. Próba eskalacji na finał, nie podjęta przez wszystkich muzyków. Krok w tył, jeśli chodzi o tempo, bez uzasadnienia. Świetny flow saksofonisty na ostatniej prostej burzy drobne ambiwalencje recenzenta.

Knknighgh 4. Mnożą się jednak pytania i wątpliwości… Minimalizm w formule free jazzowej? Minimalizm, który hamuje ekspresję muzyków, na ogół kojarzoną z tym gatunkiem? Tu, w trakcie kolejnej części, znów jakby więcej konceptu w głowach artystów niż żywej muzyki. A młody, gniewny Pitsiokos aż gotuje się w środku! Ale mimo to, mimo tego scenariuszowego spętania, gra doskonale! Na szczęście muzycy, od czasu do czasu, potrafią się kolektywnie i dalece konkretnie sprężyć.
           
Knknighgh 6. Minimalnie… większa dawka emocji, energii, wzajemnej empatii! Chris znów kipi i wrze, dopowiada i pyskuje. Nate, dla odmiany, dmie, jakby był na środkach uspokajających i przypomina niekiedy swoje kompozytorskie wyczyny kwintetowe, czy sekstetowe. Sekcja ukryta na zapleczu, trudno coś o niej powiedzieć. Dominują dialogi prowadzone przez zaciśnięte wargi. W międzyczasie bardzo udana pasówka ze strony kontrabasu… Niestety, po energii z początkowych chwil tej części… popiół jeno pozostał. Finał grany unisono, nawet swinguje.
           
Knknighgh 7. Granie na zaciągniętym ręcznym. Igraszki na pograniczu ciszy, komentują stosunkowo dynamiczne intro. Ciekawie brzmi kontrabas. Drummer (znany poniekąd z dużego temperamentu) jakby przechodził obok gry. Po skromnych przepychankach w podgrupach, narracja na moment się zagęszcza się. Wodze fantazji wyrwane z dybów! Słychać, jak doskonale brzmiałby ten kwartet, gdyby zapisy na pięciolinii ugrzęzły w koszu na śmieci, wraz z niedokończonym śniadaniem.
           
Knknighgh 8. Znów urywane frazy altu i trąbki. Nutka goni nutkę, a emocje w kieszeniach, głęboko schowane. Tu akurat, to sekcja próbuje poderwać kwartet do lotu. Niestety na niedługi moment. Na finał odrobina szaleństwa ze strony wciąż głodnego wrażeń saksofonisty, koniecznie jednak w granicach artystycznego rozsądku. Wybrzmiewanie ostatniej części, swoiste deja vu, bez mrowienia w kręgosłupie. Koniec na hasło.

****




Warto odnotować, iż w roku bieżącym ukazał się box z solowymi nagraniami Wooleya. Reedytowane zostały dwie opowieści trębackie, inspirowane sylabami -  (8) Syllables i (9) Syllables, wraz z dwoma kolejnymi, ale premierowymi częściami - For Kenneth Gaburo Part One (Acoustic) i For Kenneth Gaburo Part Two (Electro-Acoustic). Zestaw czterech CD dostępny jest pod tytułem The Complete Syllables Music (Pleasure Of The Text Records).

Dwie pierwsze części Sylab (muzyk układa usta do trąbki, w taki sposób, jakby chciał wypowiadać konkretną sylabę i wydaje dźwięki) były już recenzowane na tych łamach ( tutaj ). Do odsłuchu dwóch kolejnych, jeszcze silniej konceptualnych nagrań, zachęcam ‎rzecz jasna gorąco, jakkolwiek obie historie są czasowo bardzo rozbudowane (76 i 66 minut), wymagają dużego skupienia w trakcie słuchania, a także odrobiny oderwania od rzeczywistości zastanej. Mnie osobiście bardziej do gustu przypadła część elektroakustyczna, gdzie trąbka jest sonorystycznie uzupełniana przez muzykę z taśmy i liczne amplifikacje.

Zupełnie na koniec skromny anons płyty, która dopiero, co się ukazała, a muzyka na niej zawarta nie jest jeszcze znana redakcji. Myślę o płycie Battle Pieces 2 (Relative Pitch Records), która jest koncertowym dalszym ciągiem muzyki kwartetu w składzie:  Sylvie Courvoisier – fortepian, Ingrid Laubrock – saksofon, Nate Wooley – trąbka, Matt Moran – wibrafon. Nagranie z oklaskami z The Loft w niemieckiej Kolonii, ze stycznia ubiegłego roku.



*) czytamy knife, czyli po naszemu nóż.


wtorek, 5 września 2017

Zwerv! Dos Reis! Lencastre! Sousa! Rybicki-Kozera! Rasmussen! Shepherds Of Cats! Aging! Hanslip! Sloth Racket! Sobanski! – Kolejna porcja świeżych owoców dla wciąż gnijących warzyw!


Lato ma się definitywnie ku końcowi. Wrzesień trzeźwiąco oblewa nas deszczem od pierwszych swych godzin, przynajmniej na wschód od świata ciepłego. Definitywny zatem czas na kolejną zbiorówkę recenzji z nowych płyt. Do podsumowania kolejne cztery miesiące i ćwierć setki płyt z muzyką improwizowaną.

Dziś wszakże według nieco innej formuły – do omówienia wybrałem bowiem jedynie jedenaście z nich. Bo są świeże, niosą ciekawe dźwięki, a ich autorami są muzycy na dorobku, którym się chce, i którym udaje się być nowatorskimi lub choć trochę oryginalnymi.

Po omówieniu tych pachnących świeżaków, dwie dość długie listy pozycji, których tym razem nie omówimy. Pierwszą, bo czasu zabrakło, choć same one warte są tego, by do nich kiedyś powrócić. Drugą – bo to po prostu dość słabe (wtórne) płyty są...

Trybuna Muzyki Spontanicznej nieodwracalnie stawia na młodych, tych mniej znanych, ale za to krwiście intrygujących!




Raoul van der Weide/ George Hadow/ Henk Zwerver/ Ziv Taubenfeld/ Luis Vicente  Zwerv - Live (Creative Sources, 2017)

Krnąbrne deklaracje, to ponoć sól dziennikarstwa, a wyjątki od reguły -  proza życia. Pierwsza dziś płyta, to artystyczne zderzenie trzyosobowej młodości, jak najbardziej licującej ze stawianiem na nowe nazwiska w muzyce improwizowanej, z parą doskonałych weteranów. Kwintet zwie się Zwerv, a jego nazwa na wprost wynika z personaliów mało znanego, choć wiekowo zaawansowanego gitarzysty i chyba siły sprawczej tej inicjatywy – Henka Zwervera. Wspomaga go inny niemłodziak, kontrabasista Raoul van der Weide (także perkusjonalia). Horda młodzieży w składzie, to Ziv Taubenfeld na klarnecie basowym, George Hadow na perkusji i jeden z naszych ulubieńców, Luis Vicente na trąbce. Koncert z amsterdamskiego Zaal 100 dostajemy w sześciu trakach, a trwa on niewiele ponad trzy kwadranse.

Muzyka od samego startu jest gęsta, ma zwartą, kolektywną fakturę. Jeśli klarnet dmie bardziej melodycznie, to trąbka woli sytuacje sonorystyczne (dęciaki atakują separatywnie, na przeciwległych flankach). Rozbudowana sekcja rytmiczna pędzi samym środkiem przestrzeni akustycznej i zdolna jest do wielkich czynów improwizatorskich (dużo dźwięków w jednostce czasu). Świetnie odnajduje się w tym wrzącym tyglu pomysłów gitarzysta, który lubi wyjść na czoło i stawiać wymagania młodszym od siebie. Kontrabasista także ma tu kilka wartościowych, indywidualnych incydentów (doskonale kooperuje z gitarą, choćby w pierwszym fragmencie). W trzeciej części narracja silnie usadawia się w jazzie i czuć nawet kropelki swingu na czołach muzyków (tu i w wielu momentach kapitalnie pracuje klarnecista), a gitara plecie błyskotliwe historie w klimatach niemal reinhardowskich. W czwartej części, na zasadzie kontrastu, muzycy ponownie uciekają w gęste free improv, a w piątej Zwerver wręcz przypomina kolejną reinkarnację Dereka Baileya! Zadziorny, kolektywny zryw, znów odrobinę swingujący (ach, ta sekcja!). Finałowa rozbiegówka pachnie swobodą i deklaratywnym podejmowaniem jedynie słusznych decyzji artystycznych. Świetna robota dęciaków (konwulsyjny duet Vicente z gitarą!). Burza oklasków po wybrzmieniu. Wielopokoleniowy, międzynarodowy kwintet w swobodnej zabawie w improwizację, umoczoną po kolana w dobrym jazzie. Brawo!




Marcelo dos Reis  Cascas (Cipsela Records, 2017)

Być może jeden z najciekawszych europejskich muzyków improwizujących młodego pokolenia, portugalski gitarzysta Marcelo dos Reis, gości na tych łamach z każdą swoją nową płytą. Nie inaczej jest z jego pierwszą płytą solową!

Cascas (tak nazywał go Ojciec w czasach, gdy był dzieciakiem) przynosi siedem odrębnych stylistycznie opowieści na preparowaną i niepreparowaną gitarę akustyczną z nylonowymi strunami. Swoisty koncert własnych życzeń! Piękne historie, zmysłowo zagrane i perfekcyjnie zrealizowane pod względem akustycznym.

Początek dynamiczny, wręcz rockowy, aż chciałoby się zanucić buntowniczą pieśń o utracie wolności. Melodia, harmonia, akustyczny zadzior. Druga opowieść w barokowej, bogatej stylistyce, pełnej flażoletów i konstruktywnych repetycji. Kunszt, technika gry, wyobraźnia zdają się być tu znacznie ważniejsze od samego procesu improwizacji, który na Cascas jest raczej ornamentem, zdobieniem, a nie celem samym w sobie. Trzecia – smyczek na strunach, klimat muzyki dawnej. Rezonans, znów repetycja. Mięsista, urocza historia. Cudownie pętli się i eskaluje. Czwarta – pustynne, arabskie skale, coś na kształt dalekowschodniego dubu. Pętle na strunach i samogrające pudło rezonansowe gitary. Jakby grały trzy instrumenty! Orkiestra solowa! Piąta – niczym harfa, zmyślna mandolina. Strunowa epopeja o niepoliczalnych płaszczyznach piękna. Znów odrobinę barokowa, niemal mantryczna w sposobie narracji, aż chciałoby się wejść pomiędzy struny. Chyba najwspanialszy fragment płyty! Szósta i siódma – jeśli którekolwiek części Cascas są do siebie podobne, to właśnie dwie ostatnie na płycie. Nieco folkowe w aurze, pełne bogactwa brzmieniowego, utkane cekinami i złotymi literami. No i odrobina smutku na pożegnanie. Saudades lśniące zachodzącym słońcem. Doskonała płyta!




José Lencastre Nau Quartet  Fragments Of Always (FMR Records, 2017)

Twardo trzymamy się mojej ulubionej Portugalii. Czas na pure jazzowy kwartet! Pianistę Rodrigo Pinheiro i kontrabasistę Hernaniego Faustino znają chyba wszyscy, którzy choć trochę siedzą w gatunku. Zapewne inaczej jest w przypadku braci Lencastre. Joao jest perkusistą, zaś Jose saksofonistą, a przy okazji także liderem Nau Quartet, którego pierwszą płytę mam przyjemność w tej właśnie chwili recenzować. Dwanaście ścieżek, blisko godzina zegarowa studyjnej rejestracji z grudnia ubiegłego roku. Wydaje zacne FMR Records!

Pierwsze sześć utworów (all music by the musicians, ale improwizacje uprawiane wedle przygotowanych scenariuszy), to suita z krótkimi, muzycznymi Aforyzmami. Płynna narracja czterech równorzędnych partnerów, z silnymi inklinacjami do free (czy Nau w nazwie należy rozumieć, jako Now, czyli współczesny? – zapytuje dociekliwy recenzent). Kompetencji nie brakuje, bystrości i przytomności w procesie improwizacji także. Zwinne, filigranowe pasaże wprost z klawiatury fortepianu, potężny tembr kontrabasu na granicy przesteru (kanon u Faustino), uroczy sound altu, enigmatyczny i konkretny dramaturgicznie, wreszcie aktywna perkusja, dość bystra i gadatliwa. Kolejne pół tuzina kompozycji na płycie, to już odrębne, często rozbudowane opowieści, zwłaszcza 17 minutowy fragment tytułowy. Gęsta, kolektywna i bardzo sprawna improwizacja. W jedności siła, choć najwięcej do powiedzenia ma tu pianista (nawet ma wystawne solo). Ciekawie gra Jose, jakby się ślizgał po dyszach (slide sax?). Fragment kolejny, to intrygująca, molekularna ekspozycja, trochę w klimatach upalonej chamber music (z pewnością, to najlepszy fragment płyty). Tańczący wąż, tytuł kolejnej pieśni, to chyba epitet przynależny świetnie improwizującemu alciście. Saksofonista z każdą minutą płyty zwinnie się eskaluje, ma coraz więcej do powiedzenia i udaje mu się nawet zagadywać pianistę! Rozgrzany, szaleje na scenie, zdecydowanie jest już tu królem polowania. Dwa ostatnie fragmenty, to udane próby tłumienia emocji i dedynamizacji narracji. Prawdziwie jazzowa kameralistyka. Świetna robota!




Gigantiq feat. Pedro Sousa  Rooms Over Views (Grain Of Sound, 2017)

W ramach ostatniego już dziś akcentu portugalskiego, niezwykle pasjonujące spotkanie progresywnej i niebanalnej elektroniki formacji Gigantiq (personalnie - Nuno Moita i André Gonçalves) z  improwizującym saksofonem tenorowym, w rękach młodego, ale już niebywale sprawnego i kreatywnego muzyka, jakim jest Pedro Sousa (szukaj stosownego feature na tych łamach, opisującego jego dorobek artystyczny).

Płyta zawiera siedem rozbudowanych improwizacji. Elektronika i żywy instrument świetnie się uzupełniają (zwłaszcza, gdy ten drugi w skowycie sonorystycznym doskonale wkleja się w dźwięki generowane na kablach lub tak zwinnie je imituje, iż nie potrafimy wskazać, które z nich pochodzą od żywego instrumentu), nie stronią również od wchodzenia w improwizacyjne zwarcia. Zdarzają się fragmenty bardziej ilustracyjne, ale nie burzą one bardzo pozytywnego stosunku recenzenta do całości materiału muzycznego.

Rooms Over Views, to przy okazji kolejne świadectwo jakości muzycznych poczynań Pedro Sousy. Muzyk ten nie ma jeszcze w dorobku wielu nagrań, ale każde następne wnosi coś nowego do naszej wiedzy o jego umiejętnościach, wyobraźni muzycznej i pomyśle na uprawianie improwizacji, zarówno tej o jazzowej proweniencji, jak i tej, dla której inspiracją jest muzyka elektroniczna, czy noise-rockowa. Jeśli ktoś nie kojarzy jeszcze tego nazwiska, koniecznie proszę je zapamiętać. 




Rybicki/ Kozera  Xu (Multikulti Project, 2017)

Czas na krajowego świeżaka, baa, z udziałem muzyków, których personalia zapewne większości z nas są całkiem nieznane. Mateusz Rybicki na klarnecie i klarnecie basowym oraz Zbigniew Kozera na kontrabasie. Incydentalnie muzycy będą też korzystać z perkusjonalii (kalimba). Dziesięć swobodnych improwizacji, 33 minuty rejestracji z Wrocławia, sprzed dwóch lat.

Przyczajony klarnet, silny kontrabas i zestaw mikropowieści, punktów zapalnych, enigmatycznych zaczynów do rozbudowanych porcji improwizacji (być może na koncertach). Sporo udanych wycieczek w kierunku free, bez skrępowania i artystycznych wątpliwości. Skupienie, dokładność i adekwatność. W mojej ocenie muzycy lepiej realizują się w szybszych narracjach. Te spokojniejsze nie ustrzegają się nieuzasadnionych chwil zadumy i dramaturgicznego zawieszenia. Klarnecista lubi poszaleć, choć nie zawsze starcza mu odwagi. Kontrabas zwinnie płynie przez płytę, szkoda jedynie, ze muzyk nie zabrał ze sobą na nagranie smyczka. Ciekawy kontrapunkt estetyczny wprowadza w bodaj dwóch fragmentach kalimba. Jest lekka w brzmieniu, delikatnie tajemnicza i niedookreślona.

Ta niezwykle kameralna muzyka dużo zyskuje przy bliższym, niejednokrotnym odsłuchu. Odcinek szósty ma zaszyty w sobie trans, pachnie miętową mantrą, co jest zasługą głównie kontrabasisty. Świetny numer! Na finał dwie kalimby. Czekamy na ciąg dalszy!.




Mette Rasmussen/ Tashi Dorji/ Tyler Damon  To The Animal Kingdom (Trost Records, 2017)

Nim na rozbudowany finał dzisiejszej zbiorówki przeniesiemy się do Zjednoczonego Królestwa, na krótki moment zabawimy w Kanadzie.

Tam bowiem zarejestrowano nowe nagranie Mette Rasmussen. Saksofonistka ta zalicza się do sporego już grona skandynawskich kobiet, który zgłębiają świat free jazzu, dmąc w mocne dęciaki. Dziewczyny mają niezłą promocję ze strony starszych kolegów, na ogół się je chwali, a samej Mette nawet przypina etykietę odkrywcza. Pan Redaktor jest dalece wstrzemięźliwy w ferowaniu tego typu wyroków, ale płyty tej Pani śledzi dość skrupulatnie.

W rzeczonej Kanadzie Mette zagrała niezwykle ekspresyjny koncert free w bardzo ciekawym towarzystwie. Na perkusji amerykański młodziak Tyler Damon, a na gitarze elektrycznej…. prawdziwe odkrycie!!!! Facet nazywa się Tashi Dorji i pochodzi z Bhutanu (czy ktoś wie, gdzie leży ten kraj? Tak, tak, w sercu Himalai!). Książkę możnaby z miejsca napisać, cóż muzyk ten wyprawia na gitarze podłączonej do prądu. Jest siłą, mocą i napędem tej eksplozywnej improwizacji. Gra wszystko, co mu ślina na język przyniesie i dodatkowo, raz po raz, wpada w konwulsyjny, rytmiczny trans, który uroczo dewastuje nasze oczekiwania, co do przebiegu narracji. Dotrzymać mu kroku, tak w aspekcie muzycznym, jak i emocjonalnym, nie jest łatwo, ale Mette daje radę, co być może stanowi dla niej wyjątkowy komplement.

Muzyka iskrzy, eksploduje i ryje nam beret, jakże konstruktywnym hałasem. Wydał Trost Records, zatem nie powinniście mieć problemu z zakupem tej płyty. Zróbcie to koniecznie! A ja tymczasem zagłębię się w dyskografię Tashiego. A nie jest ona mała.




Shepherds Of Cats & David Andrew McLean ‎ Shepherds of Cats & David McLean (Tombed Visions, 2017)

Kasetowy label z Manchesteru Tombed Visions wciąż dostarcza nowej i intrygującej muzyki. Tu powracamy do angielsko-polskiej trupy artystycznej Shepherds Of Cats. Ich poprzednią płytę, z gościnnym udziałem puzonisty Guntera Heinza, omawialiśmy na jednej z poprzednich zbiorówek. Dziś dostajemy długi zestaw dźwięków (2 CD-r), nagrany zresztą koncertowo we Wrocławiu, gdzie gościem grupy był angielski saksofonista David McLean, przy okazji szef wydawnictwa.

Muzyka Shepherds jest wielowymiarowa, multigatunkowa i dalece eklektyczna, równie bogata w wydarzenia, jak rozbudowane jest używane przez muzyków instrumentarium (Adam Webster – wiolonczela, głos, Jan Fanfare – gitara elektryczna, głos, loops, Aleksander Olszewski - perkusjonalia, głos, dęciaki, Dariusz Błaszczak – syntezator, loops, David McLean – saksofon tenorowy, syntezator, inne dęciaki oraz Maciek Piątek - videoprocessing). Tu każdy dźwięk ma rację bytu, każdy pomysł artystyczny jest akceptowalny. W porównaniu do poprzedniczki, SOC + McLean zdaje się być bardziej dynamiczna, istotnie w wielu momentach post-rockowa (częste używanie bardzo rytmicznych perkusjonalii), z dużą porcją nieco zwariowanej (pozytywnie) improwizacji na dowolny temat, a także, co stanowi tu już zasadę, znaczącym udziałem melodeklamacji. Dużo wnosi do tej zabawy McLean, który potrafi dynamizować poczynania zespołu ostrymi i bystrymi pasażami swojego ognistego saksofonu.

Jeśli to nagranie ma jakąś wadę, to jest nim jego długość. Skrócenie płyty choćby o połowę (trwa prawie 140 minut) znacznie podniosłoby jej wartość.




Aging ‎ Suitable For Night (Tombed Visions, 2017)

Kolejna nowość z Tombed Visions, także z udziałem Davida McLeana na saksofonie tenorowym. Formacja nazywa się Aging, a skład jej uzupełniają: Andy Patterson – kontrabas, Jon Perry – perkusja oraz Sebastien Perrin – saksofon tenorowy, fortepian. Tym razem muzyka wydana została na kasecie i dla przeciwwagi (patrz: wyżej) trwa niewiele ponad 30 minut. To bodaj trzecia pozycja w dyskografii Aging.

Płyta zawiera trzy skomponowane i wykonane na rockowo, w zasadzie bez improwizacji, nowe standardy (tak przynajmniej brzmią) i jeden szalony fragment w zdrowej konwencji silnie rozwichrzonego free (dodatkowo z damskim głosem). Cała płyta to jakby opowieść o jednej rozrywkowej nocy grupy zagubionej we wszechświecie młodzieży, gdzie jest czas na dojście (pierwszy), czas eksplozywnej zabawy w podejrzanym damskim towarzystwie (drugi, tytułowy, ów rozwichrzony) i wreszcie czas na wybudzenie (trzeci, Pocałunek Mokrego Asfaltu), a potem trudną drogę do domu (czwarty).

Gdyby cała płyta powstała w estetyce tytułowego fragmentu, recenzent byłby niezwykle zadowolony. Niestety stanowi on wyjątek. Mało zadziorny, nieco sztampowy wodewil w typie The Lounge Lizards, wersja dla mniej wtajemniczonych.




Mark Hanslip ‎ Church (Tombed Visions, 2017)

Czas na ostatnią dziś premierę TV. Ponownie kaseta, znów niewiele ponad 30 minut muzyki, którą firmuje młody i ciekawy saksofonista Mark Hanslip. Do pomocy wziął sobie trójkę muzyków: pianistę Stephena Grew (znamy go choćby ze wspólnych nagrań z Trevorem Wattsem), gitarzystę Eda Williamsa (gra tylko na pierwszej stronie) i człowieka obsługującego laptopa – Alexandra Cutterige’a. Tytuł płyty nie ma ukrytych treści. Nagranie powstało bowiem w obiekcie sakralnym.

Muzyka jest stuprocentowo improwizowana, zawiera dźwięki silnie osadzone w estetyce free, zakorzenione zarówno w jazzie, jak i muzyce współczesnej. Bogata w świetne duetowe ekspozycje saksofonisty i pianisty, dodatkowo wspierane niebanalnym szarpaniem strun przez gitarzystę. Dużo w tej muzyce przestrzeni, dystansu do granych dźwięków i po prostu jakości.

Trochę dramaturgicznego fermentu, nie do końca przypadającego mi do gustu, dostarcza tu facet z komputerem (zwłaszcza na drugiej stronie, gdy brak gitarzysty sprawia, że ma dużo przestrzeni do zagospodarowania). Wydaje mi się, że jego ewentualny brak dodałby tej muzyce wartości.




Sloth Racket  Shapeshifters (Luminous Label, 2017)

Pozostajemy w Manchesterze! Siostrzany label Luminous proponuje nam nagranie kwintetu, który funkcjonuje pod nazwą własną Sloth Racket. A w jego składzie saksofonista tenorowy Sam Andreae (poznaliśmy się przy okazji poprzedniej prezentacji nowości z Tombed Visions – ABC Trio), saksofonistka barytonowa Cath Roberts, gitarzysta Anton Hunter, kontrabasista Seth Bennett i perkusista Johnny Hunter (brat?).

Cztery bardzo zwinne, kompetentne i dalece kolektywne free improvisations (choć za każdym z traków autorsko ukrywa się barytonistka), grane także w podgrupach (choćby świetny dialog tenoru i kontrabasu w pierwszym fragmencie). Muzyka bywa zarówno zadziorna, jak i wyciszona i melancholijnie niemal melodyczna (sporo interesujących dialogów obu saksofonów, np. w drugim numerze). W części finalnej muzycy chętnie brną w prawdziwie freejazzową eskalację. Całe nagranie mieści się w trzech kwadransach, jest zatem nieprzegadane i nie zawiera w sobie zbędnych przystanków scenariuszowych.

Muzyka, która póki co, nie stawia recenzenta do pionu, ale która ma swój niezaprzeczalny, dalece bezpretensjonalny urok. Nazwiska zapisane w kajecie, podobnie jak nazwa formacji, ku świetlanej przyszłości tej muzyki i tych muzyków.




Sobanski/ Orrell/ Anstey/ McMurchie  Texturologie (European Improvisation Scene, 2017)

Na finał dzisiejszej zbiorówki świeżych owoców, kolejna płyta z Anglii, także realizowana po części przez … polskiego muzyka (tamże zresztą od lat osiadłego). Myślę o gitarzyście Mariuszu Sobańskim, który doświadczony na polu awangardy rocka, coraz chętniej zapuszcza się w meandry swobodnej improwizacji.

Przed nami koncertowe nagranie z maja br. (Festiwal Gateway to Another Dimension), poczynione przez Mariusza przy wsparciu saksofonisty Jake’a McMurchie, kontrabasisty Paula Ansteya i perkusisty Tony’ego Orrella.

Cztery dość dynamiczne, chwilami hałaśliwe improwizacje, naznaczone rockowym sznytem i niebanalną psychodelią (głównie z inspiracji gitarzysty). Muzyka płynie zwartym strumieniem, improwizacje muzyków przeplatają się wzajemnie i zwinie uzupełniają. Rytm i pokrętna melodyka są tu stałymi elementami składowymi, co pozwala muzykom unikać płycizn i zawieszania narracji. Kolejna płyta, kolejne nazwiska do zapamiętania!


****

Lista płyt, które mniej lub bardziej mi się podobały w ostatnich miesiącach, ale jak dotąd ich nie zrecenzowałem:

Daniel Levin/ Ingebrigt Hĺker Flaten/ Chris Corsano  Spinning Jenny (Trost Records, 2017)

Daniel Levin Quartet  Live At Firehouse 12 (Clean Feed, 2017)

Mat Maneri/ Evan Parker/ Lucian Ban  Sounding Tears (Clean Feed, 2017)

CP Unit  Before The Heat Death (Clean Feed, 2017)

Fred Frith, Hans Koch  You Are Here (Intakt Records, 2017)


Lista płyt, których nie zrecenzowałem, bo słuchając ich, nie usłyszałem dźwięku, który byłby dla mnie czymś nowym i intrygującym:

Ballister  Low Level Stink (Dropa Disc, 2017)

Zack Clarke  Random Acts Of Order (Clean Feed, 2017)

Johannes Bauer/ Peter Brötzmann  Blue City (Trost Records, 2017)

Peter Brötzmann/ Heather Leigh  Sex Tape (Trost Records 2017)

Peter Brötzmann/ Steve Swell/ Paal Nilssen-Love  Live In Tel Aviv (Not Two Records, 2017)

Lean Left (Ken Vandermark, Terrie Ex, Andy Moor, Paal Nilssen-Love)  I Forgot To Breathe (Trost Records, 2017)

Tim Daisy/ Michael Thieke/ Ken Vandermark  Triptych (Relay Recordings, 2017)

Ken Vandermark/ Klaus Kugel/ Mark Tokar  Escalator (Not Two Records, 2017)

Eric Revis Quartet  Sing Me Some Cry (Clean Feed Records, 2017)